Pomorski Przewodnik Turystyczno - Krajoznawczy.

Czytaj więcej

Zapraszam do czytania, oglądania i komentowania

Jaro Reski
Czytaj więcej

Podziel się swoją historią, czekam na listy

Jaro Reski
Czytaj więcej

Złota przyroda Pomorza Zachodniego w naszej fotogalerii

Kraina Poplątanych Dróg
Czytaj więcej

Zapraszam do czytania, oglądania i komentowania

Jaro Reski
Czytaj wiecej

Tu, gdzie słońca blask...i morza szum

Kraina Poplatanych Dróg

Thursday 31 December 2020

Ulica Sylwestra Bosia. Opowieść sylwestrowa.

„Działo się to podczas zimy stulecia. Właśnie jechałem pociągiem pośpiesznym ze Szczecina do Warszawy, zaproszony na studencki bal sylwestrowy przez niedawno poznaną dziewczynę. Pociąg spóźnił się, bagatelka, 52 godziny. I na bal, oczywiście, nie zdążyłem. Dziewczyna poszła tam sama, poznała pewnego znanego (z jednego tylko filmu) reżysera, a nasza znajomość wnet się skończyła. Ale to zupełnie inna historia… W pewnym momencie, kiedy staliśmy w lesie, uwięzieni w zaspach, komuś się zwidziało, że tuż obok na pewno jest wieś – i cały przedział zniknął, razem z tobołami. Zostałem sam. Sam pod upiornie migającą świetlówką. Wtuliłem się w kożuch, łyknąłem z piersiówki szczecińską starkę, i by nie myśleć o chłodzie i nadciągającym zmroku, zacząłem sobie wyobrażać przechadzkę po rozświetlonym letnim słońcem miasteczku mego dzieciństwa. Obchodziłem po kolei wszystkie uliczki. Wypatrywałem znajomych. Lecz w Resku panowała dziwna pustka. Wreszcie, na Kościuszki, natknąłem się na pana Bosia, popularnego nauczyciela historii. „A ty co tu robisz? – zapytał groźnie – Zaraz się zaczyna Nowy Rok, a ty już pierwszego dnia na wagarach?”. Poniuchał nosem. „I jeszcze na dodatek jedzie od ciebie alkoholem jak z „Warsu” do Warszawy! Tak żeś spędzał wakacje, łobuzie?!”. „Ja nie piję! Co najwyżej, to oranżadę z Reska!” – uniosłem się patriotycznym honorem. „Ale ze mną się chyba napijesz?” – rzekł pan Boś, wyciągając z torby butelczynę. Wtedy dopiero przetarłem oczy, stwierdzając, iż to nie mój dawny nauczyciel, a zmarznięty na kość konduktor wymachuje przed mym nosem flachą czystej. „Z Sylwestrem się nie napijesz w Sylwestra?! – wołał kudłaty wąsacz. „A orenżadka na popitkę też się znajdzie…” - dodał wyciągając z konduktorskiej torby „Sowietskoje Igristoje”. I w ten sposób, zanim się do końca dobudziłem, wypiłem pod ten Nowy Rok lekko wytrawną oranżadkę z panem Ryszardem Bosiem z Reska, nauczycielem historii, oraz „Wyborową” z panem Sylwkiem Basem ze Szczecina, konduktorem PKP, jednocześnie w Resku na Kościuszki i w lesie pod Kołem (tej zimy bez wątpienia Podbiegunowym)…”
Poczytaj sobie

Thursday 17 December 2020

O wodniku Zdenku i meliorancie Zenku – baśń gryficka

Kraina Wodnika w Gryficach. O wodniku Zdenku i meliorancie Zenku – baśń gryficka. Dawno, dawno temu, a może i jeszcze dawniej, w pięknym stawie pod Ostrawą mieszkał sobie upierdliwy wodnik Zdenek. Temuż że wodnikowi wpadła onegdaj w wodne oczko piękna rusałka Dobrawa. Ale że za dobra była ona dla takiego upierdliwego łazęgi, to gdy ją z onego oczka próbował wyciągnąć, dostał był Zdenek porządnego kosza. Urażon, postanowił opuścić czeską Macierz, a że choć dawno to było, ale już w epoce, gdy bratni naród czeski zwykł pozdrawiać się marynarskim „Ahoj!”, toteż za znakiem czasu idąc, pobieżył wodnik wodami śródlądowymi aż nad sam Bałtyk. Stamtąd planował już słonymi bajorami przedostać się nad Amazonkę, gdzie – jak słyszał – stawów jest pod dostatkiem, a w nich amazonki prześliczne mieszkają. Kiedy jednak posmakował wody solonej, uznał że nie zdzierży i postanowił wracać. Tyle że pod Gryficami, na Redze, tak mu się spodobało, iż na dłużej mu się ostać zechciało. Tedy żył sobie spokojnie wieki całe, szkodząc niewiele, jak na wodnika czeskiego przystało. Ale że nie tylko wodnikowi, lecz i każdemu normalnemu facetowi żyjącemu bez baby szajba w końcu odbije, toteż krótko po ostatniej wojnie światowej Zdenkowi zwidziało się, że już długo nie pociągnie, góra: pół wieku – toteż ze złości zaczął być bardziej upierdliwy niż zazwyczaj. Zalewał tedy pola i łąki wodą regańską, doprowadzając do zielonej pasji powiatowego referenta rolnego towarzysza Zielonkę (który tak po prawdzie zwał się Czerwonka, ale ze złości mu facjata zieleniała). A tu województwo ponagla, by wyciągać te cholerne kwintale z hektara. Poszedł tedy towarzysz Zielonka po rozum do głowy, ściągając na ziemię gryficką melioranta Zenka, co był człek żwawy, a że zremeliorował zniszczone przez faszystów Żuławy, stąd zwano go nie Żwawym, a Żuławym Zenkiem. Ten Zenek nie był w ciemię bity, toteż od razu skumał z kim ma do czynienia. Wiedział też że zwykłymi metodami melioracyjnymi, nawet i tymi wprowadzonymi ostatnio przez sławnego Saszę Suszę-Meliorowa, wodnika z wód gryfickich nie wykurzy. Zwrócił się tedy o radę do bratniego Hlavni Cesko-Slovenskie Odvodneni, a stamtąd mu bratersko odpisano, że wodnika nie da się złapać inaczej niż na piwo i knedliczki. A tu kłopot – bo piwo z Połczyna może i lepsze od czeskiego, ale skąd wziąć knedliczki? Okazało się jednak, że mieszka w powiecie niejaka Kowalowa, której panieńskie nazwisko brzmi: Hahaczkowa – bo ją Kowal poznał na robotach w Rajchu, a takie knedliczki czyniła, że jej zaraz kolco na palec wcisnął i już do Czech nie wróciła. Hahaczkowa się postarała, zaknedliczkowała - smakowicie jak umiała. Stąd i ustawił Zenek pułapkę na Zdenka należytą: z talerza przednich knedliczków i z przedniego Połczyna poczynioną. I byłby się wodnik w oną złapał, ale nieświadomy szczegółów operacji referent zechciał był akurat rozejrzeć się w terenie. Zobaczywszy michę z parującymi knedlikami i kufel połczyńskiego, nie zastanawiając się długo, rzucił się do konsumpcji. A wtenczas dzwonki alarmowe zabrzmiały i parobczaki Żuławego Zenka rzuciły się z siecią na domniemanego wodnika. Wściekły towarzysz Zielonka zzieleniał ze złości, a w szamotaninie zaplątawszy się w zielsko nabrzeżne stał się tak podobny do wodnego stworzenia, że wszelkie jego obiekcje mimo uszu puszczano. Zakuto go w łańcuchy na Redze w Gryficach, gdzie do dzisiaj sobie w sitowiu żyje w spokoju, dokarmiany od czasu do czasu piwem połczyńskim, a czasem nawet i praskim, oraz knedlikami dowożonymi od wnuczki pani Kowalowej-Hahaczkowej. Podobno sobie nawet przygruchał jakąś rusałkę spod Trzebiatowa. Zenek zainkasował premię i pojechał nawadniać Saharę. Zaś Zdenek, stwierdziwszy, że na dwóch wodników miejsca pod Gryficami jest za mało, wrócił pod swoją Ostrawę, gdzie ponoć piękna Dobrawa wciąż do wzięcia była i na bok kosz odstawiła. Żyją szczęśliwie w jakimś stawie. A o towarzyszu Zielonce, czy też Czerwonce zapomniano…
Poczytaj sobie

Thursday 1 October 2020

Gdzieś za Słowikowem, gdzieś za Mokronosem…

Kiedy byłem bardzo małym chłopcem… Gdzieś za Słowikowem kończył się świat. A nawet Wszechświat… Tam było Nic. Kiedy byłem małym chłopcem… rzekł mi ojciec dnia pewnego tak: gdzieś za Słowikowem, gdzieś za Mokronosem… - tam dopiero zaczyna się świat! Inny świat. Nic zniknęło. I tylko czasem trochę żal…
Poczytaj sobie

Monday 31 August 2020

Ździchu...

Jadąc z Drawska do Drawna, zatrzymałem się w Konotopie. Musiałem lekko odsapnąć po tym jak półpancerny wózek z dobrze bawiącymi się w naszym gościnnym kraju naśladowcami Rambo o mało nie zepchnął mego samochodu na pobocze. W wiosce zwiedziłem uroczą plenerową galerię. I jedno z dzieł przywołało na myśl Ździcha. Kanonier Ździchu Dziecina był onegdaj moim podkomendnym. Była z niego niczego sobie dziecina: mniej więcej rozmiaru słusznej szafy gdańskiej (stamtąd, zresztą, do nas przyjechał, choć do Trójmiasta, gdzie w pocie czoła budował statki, trafił z głuchej wsi kujawskiej). Ździchu nie tylko ciałem był wielki. W onym ciele przeogromnym kryło się również i przeogromniaste serce. A do wszystkiego co czynił, ów mocno przerośnięty mięsień wkładał był ochoczo… Ot,chociażby: kiedyśmy triangulację ćwiczyli, wysłaliśmy na sterczące niczym stromy cycek (żołnierzom na poligonie wszystko musi się odpowiednio kojarzyć…) wzgórze Ździcha z łatą mierniczą. A że miał doń, do cycka onego, z kilkaset metrów co najmniej, tośmy się zajęli tymczasem innymi, poważniejszymi sprawami, czyliż: rozpalaniem dobrze zamaskowanego ogniska. Grzejąc się przy nim i wędząc podwędzoną z magazynu kiełbasę, zapomnieliśmy zupełnie o Ździchu. Dopiero po jakimś czasie, ktoś zwrócił był uwagę, że bardzo nam przy tych wesoło trzaskających iskierkach brakuje ździchowych anegdotek (którymi sypał niczym mag z rękawa). „Ano właśnie! Co ze Ździchem?” – zapytałem. Kapral Syguła tedy powstał, uczynił był daszek z dłoni – bo słońce, mimo mrozu, paliło w oczy jak na Karaibach – i rzekł: „Stoi jako ten słup!”. Zerknąłem przez pokaźną lornetę nożycową, powiększającą tak silnie, że nieomal można było zajrzeć w poczciwe oczyska zsiniałego Ździcha. Istotnie: stał jak słup na tym rześko trzaskającym mrozie, bo taki miał rozkaz. A rozkaz, jak sam mawiał, to rzecz święta, bo jak pan podchorąży rozkaże, to jakby sam biskup kujawski – trza z sercem! Taki był nasz Ździchu, maskotka plutonowa, dwa metry i jakie ze trzy centary najczystszej życzliwości! Przyznam się szczerze: obijaliśmy się na tym zimowym poligonie jak mało kto. Dowódca baterii, świeży pryszcz przekwalifikowany z politruka, zawalił z kretesem strzelanie na ostro, plutony ogniowe rozdzielono zatem pomiędzy inne baterie, a naszemu plutonowi dowodzenia nakazano się szkolić we własnym zakresie. Szkoliliśmy się zatem głównie ze sztuki maskowania i opanowaliśmy ją doskonale. Należało wybrać dobry zagajnik, rozpalić ognisko – które musiało być przy tym całkowicie niewidzialne, a tej umiejętności pozazdrościć musieliby nam nawet i najbardziej doświadczeni Apacze – i w jego ciepełku ogrzewać wartości bojowe. Chodziło głównie o bój z nudą, toteż zajmowaliśmy się zasadniczo gaworzoną literaturą wspominkową. Każdy coś tam dawał od siebie. A Ździchu, opowiedziawszy nam już z tysiączek anegdot z własnego życia, zaoferował się że na dodatek cosik może nam zagrać. Bo po dziadku to on jest po prawdzie wyrtuoz, tyle że trzeba by jakieś odpowiednie instrumentum skombinować. Ktoś podsunął mu butelkę po winie owocowym, które nam wyznaczeni zwiadowcy znosili ofiarnie ze spożywczaka w Konotopie. Ale na dęciakach Ździchu grać nie umiał… Następnego dnia zaczepił mnie szef kompanii piechocińców z zapytaniem czy czasem nie mam do pożyczenia piły, bo ichnia poleciała dziwnym trafem w przestworza. „W ambę się jakby nagle zapadła…” - rzekł ponuro, po czym zaklął tak jak podoficer LWP nigdy by sobie nie pozwolił. Piły-śmy nie mieli, a przynajmniej nic wówczas o takowej nie wiedziałem, choć sztywny krok Ździcha powinien mnie wówczas naprowadzić na trop zagadki jej nagłego zniknięcia u szacownych sąsiadów. Gdyśmy bowiem doszli do rejonu dzisiejszej zamaskowanej dyslokacji plutonu, nasza gdańska szafa wyciągnęła z spod munduru… rzeczoną piłę do drewna! W plecaku schowany zaś miał skonstruowany dziś już sam nie wiem z czego smyczek. „Obiecałem panu podchorążemu koncert – rzekł – A jak coś kanonier Ździchu Dziecina obieca, to na mur-beton!”. I przy mrozie dziarsko trzaskającym, tudzież i przy subtelnym trzaskaniu płonących gałązek rozpoczął się ów koncert ździchowy! Istotnie, okazał się być nasz słuszny Dziecina wirtuozem piłowania. Piłował pod kopułą mikrego zagajniczka niczym jaki Piłderewski w Royal Albert Hall! Grał ze łba chłopsko-chłopackiego, a jakby z nut jakiegoś zapoznanego kujawskiego Wieniawskiego… Grał, a jakby jakie anieli śpiewali… Nawet i sam największy wybrzydzacz bateryjny, dziadek-bombardier Stąpała, ledwie ukrywszy łzy wzruszenia, wyrzekł z iście świątecznym namaszczeniem: „Ździchu, niech no cię wyściskam! Ty grasz tak cudnie, że słyszę jakby anieli nad mą głową latali…!”. A nad naszymi głowami właśnie przelatywały ze świstem pociski z haubic 152 mm…
Poczytaj sobie

Monday 3 August 2020

Róża pod zamkiem


Stare Drawsko. 

Róża pod zamkiem

 

Czy mi się to wszystko śni?

Wylazła z wody róża i na dziesięciu odnóżach, okazując się w istocie blaszanym Hindenburgiem, posuwa się w stronę drahimskiego zamczyska!

Prawie jak z obrazu Salvadora Dali, ali…

Zdjęcie potwierdza, że działo się to naprawdę!

Jakże surrealistycznymi przygodami częstuje nas czasem zwykła przejażdżka po Zachodnim Pomorzu!



Poczytaj sobie

Friday 31 July 2020

Reska Nostalgia


…z zeszytu skradzionego Wujowi z Cedyni:

„tu u nas wciąż się żyje
nawet plastik świrszczy jak świerszcz
we flaszce wciąż wino a nie kwas
siarką zaś cuchnie bies śpiący pod ławką
i niezapominajka wyrasta ze szczerby w asfalcie”

(urywek z wierszyka: „w naszym miasteczku”)



Poczytaj sobie

Tuesday 23 June 2020

Połczyn Zdrój - Skarby Środkowopomorskie



Legenda o Połczynie


budynek browaru w Połczyn Zdrój

                              Wiele już wieków przeminęło od czasu, gdy bogowie hiperborejscy porzucili swe północno-wschodnie siedziby, przenosząc się do nowej swej Arkadii, którą odnaleźli na terenie dzisiejszej Wyżyny Ińskiej. Podążał i wraz z nimi – rzecz to oczywista – największy spośród boskich prześmiewców, czyliż przesławny Połczyn, którego imię skrócili później Hellenowie z Połczyna do Pona, a następnie go Panem zwali – zaś nam częściej znany jest od rzymskiego Satyra, jako że satyrzyć on najbardziej lubiał, czyliż inaczej: stańczyć („słowem tańczyć” -stąd się i później wszelakie samrackie Stańczyki wzięły). Satyrzył lubo stańczył ów pierwszy kabareciarz świata preantycznego przez cały okres wielkiego boskiego eksodusu hiperbojskiego aż nadmiernie, czym tak bardzo za skórę samemu Czernybohowi zalazł, że ten nie zdzierżył był w końcu i na samej drogi końcu – tuż nim orszak boski do Góry Gór, czyliż dostojnego Głowacza, dojechał – nakazał był wygnać kpiarza. I na wygnaniu nakazał mu żyć u brzegów Wogry o samej wodzie i chlebie – jeno tylko co pozwolił sługom, by Połczynowi
zostawili wór jęczmienia, co by ten z głodu boskiego zbytnio nie zmizerniał. Jednako, gdy już się orszak boski urządził na Głowaczu i na pomniejszych kopach ińskich, zatęsknił był stary Czernyboh do Połczyna, co choć upierdliwym był bożkiem, to przecież życie na niebiosach tak pięknie ubarwiał. 


Butelki z piwem połczyńskim



                             Posłał zatem umyślnego na Wogrę, by zaniósł Połczynowi wieść o bożej łasce. Ten, wróciwszy niebawem, doniósł władcy niebios rzecz tę niesłychaną: Połczyn nie dość, że sobie chwali życie o wodzie i chlebie (do któregoż to aliansu dorzuca jeszcze i szyszki chmielowe), to i opuszczać dorzecza Wogry nie zamierza. 





„A dlaczegóż to?” – zdumiał się Czernyboh. 
„A dlategóż to!” – odrzekł posłaniec, podawszy bogu swemu dzban piwa przedniego. Napój, któren stworzył był Połczyn z wody, jęczmienia i chmielu, nie dość że smakiem smutki zaćmiewał, to i jeszcze lekkość satyrzenia taką dawał, że w pierwszej chwili zamierzał był Czerbyhoh swój hiperborejski Olimp wolą boską na nadwogrzańską górę najwyższą przenieść (stąd dziś zwą ją Wolą Górą). W końcu jednak pozostał w malowniczej Ińszczyźnie. Pierwej nakazał piwo miejscowym ważyć – ale skoro tutejsze
połczyńskiemu nie dorównywało, to i do dnia dzisiejszego sługi wysyła na ulicę Piwną po drogocennego Fuhrmanna. Wynalazek zaś Połczyna przyjął się szybko na całym świecie. Ale, choć tylu wszędzie doskonałych piwowarów, nikt takiego boskiego piwa nie uwarzy jak w browarze nad Wogrą – bo przecież tylko ono może się boskim pochodzeniem chlubić. 

Przez co bosko się czujesz, gdy je próbujesz!


wejście do sklepu firmowego browaru Połczyn Zdrój

wejście do browaru

Browar Połczyn Zdrój

Poczytaj sobie

Tuesday 16 June 2020

Przystanek końcowy



Po soczystej trawie
             Szedłem łąką po soczystej trawie, napawając wzrok wielobarwnymi kwiatami, których było tu mnóstwo, i powtarzając bez przerwy: „A widzisz, a widzisz – jednak sny są kolorowe,  bajecznie kolorowe!”. Byłem bowiem pewien, że śnię – a tuż przed zaśnięciem pewien koleżka, z którym-śmy rozbijali baniak gorzały, dowodził, że każde senne marzenie łatwo odróżnić od rzeczywistości, gdyż pozbawione jest ono kolorów. Kolorów na tej kwiecistej, wyśnionej przeze mnie łące było aż nadto – nigdym jeszcze nie widział takiego ich urodzaju!





         Szedłem, zagłębiając się w soczystość traw i w kalejdoskopowe wręcz szaleństwo wszelakiego kwiecia. Szedłem przed siebie dziarsko i wesoło. Nade mną bzyczały pszczoły i kosy mi skośno-skoczne piosnki śpiewały. Szedłem sobie naprzód bez oglądania się za siebie. Szedłem lekko, gdyż było nieco z górki. Miałem pod sobą pejzaż jakowyś, alem go ledwie co kosztował wzrokiem rozmazanym, gdyż oczy me bawiły się grą wspaniałych barw. Szedłem zatem i nieco nierozważnie, jako że łąka ona zaczynała niczym górska hala się nachylać, co spowodowało, że w rozpędzeniu swoim, kilka razy o mało nie stoczyłem się w dół, na łeb, na szyję. Na pazurki z tejże górki! Jednakże wtenczas chwytałem się łodyg wysokich traw i co bardziej strzelistych kwiatów, toteż wciąż jednak szedłem, a nie się toczyłem!  I nawet nie zauważyłem, kiedy owady i ptactwo nad moją głową ucichły, zaś z tyłu, gdzieś daleko za mną, rozległy się odgłosy gromu. Widać szło na burzę, stąd też musiałem jeszcze bardziej przyspieszyć kroku.. Teraz już całkiem zbiegałem ze stoku, który wciąż nabierał stromości. Lecz ja, niby jaki górski kozieł, zeskakiwałem w dół zgrabnie i bez strachu.

    Burza już przetaczała się nad samą mą głową i w pewnej chwili miałem wrażenie, że kosmata broda czarnego obłoku zaczyna wplątywać się w me włosy. I tak też było, gdyż wkrótce znalazłem się w jego obłocznej głębinie. W ciemności, jaka teraz nastąpiła, mogłem dostrzec jedynie zygzakowate strumyki błyskawic. Huczało okropnie, a na dodatek gdzieś w dali musiały rozgrywać się iście dantejskie sceny, bowiem czasem czerń obłoku rozdzierały posępnie krwawe wybuchy.

   Jednak przecież wiedziałem, że śnię jedynie, zatem i bać się było niczego. A kiedy już burza przeszła, kiedy czarny obłok spłynął był ze mnie i z mej opadającej ku czemuś nieznanemu łąki, kiedy opadł był w nieodległej kotlinie, ledwiem tylko twarz rosą obmył – szedłem dalej, szedłem uparcie i wesoło, szedłem niby nigdy nic! Ale i sił już mi nieco ubyło, tedy bardziej zjeżdżałem onym trawiastym, śliskim po deszczu stokiem, z górki na pazurki, beztrosko na czterech literach, głowę ledwie ponad trawy wysokie unosząc. I nawet mi do onej nie przyszło, że sen coraz to bledszy i bledszy się stawał, aż wreszcie zbladł był zupełnie i zszarzał, i zostawił mnie samego, wpółleżącego na zimnej ławce, nieco z zimna drżącego, bo przecież, kiedym się w końcu obudził był jeszcze całkiem wczesny ranek.

    Strząsnąwszy z siebie krople porannej rosy, stwierdziłem że wpółsiedzę, wpółleżę na drewnianej ławce autobusowego przystanku, zgniłozieloną farbą nieładnie okraszoną. Nie wiem jak tu trafiłem. W głowie miałem dziurę – mogłem się tylko domyślać, że wczorajszego wieczora mocno zabalowałem. Z kim i z jakiej okazji – tego jeszcze nie wiedziałem. Zresztą, to nie było teraz wcale najważniejsze. Na początek postanowiłem zorientować się gdzie mnie poniosło i jak stąd będę mógł wrócić do domowych pieleszy, gdzie zapewne znajdzie się jakiś kompres na głowę, albo mały klin, który rozjaśni mi we łbie. I wygoni kłębiące się kiełbie. Z niemałym trudem wstałem z ławki. Wylazłem spod wiaty i poczłapałem ku tabliczce z rozkładem jazdy. Jednak tę trafił szlag, a raczej jacyś miejscowi chuligani. Dowiedziałem się jedynie, iż znajduję się na przystanku końcowym lini 21. Nad wymalowaną w okręgu cyfrą „21” widniał napis „Przystanek końcowy”. I nic więcej. 

Nic.


    Jako że zmrok już się całkiem rozjaśnił i choć słońca nie było widać – najwyraźniej schowało się za zasłoną ołowianych chmur – dzień musiał nastać już jakiś czas temu, postanowiłem cierpliwie poczekać na autobus. Znalazłem nawet w kieszeni, wymiętoszony co prawda, lecz nieużywany bilet. Usiadłem na ławce i wtuliłem się w siebie samego, marznąc i marząc o jak najszybszym przyjeździe autobusu. Jednakże niebawem ziąb mnie wypłoszył spod gościnnej wiaty i miast sobie drzemać spokojnie, wyczyniałe dzikie tańce pod muzyczkę szczękających zębów. Wyglądało na to, że rozpraszające się ciemności pozostawiły dla mnie cały swój nocny chłód, zaś nadchodzący dzień dodawał doń swój własny, jakiś taki bardziej przenikliwy i upierdliwy.

    Głupio było tak tańcować w samotności na pustym przystanku, dlatego postanowiłem iść przed siebie. Pomyślałem, że jeżeli zobaczę autobus, to po prostu zamacham ręką. Chyba się zatrzyma. Ryzyk-fizyk. Tylko w którą stronę mam się kierować? Hmm… Zastanawiałem się niedługo – droga spadała łagodnie w dół. Uznałem, że miasto zapewne leży w dolinie, zatem wybrałem schodzenie – co zresztą było znacznie wygodniejsze!
    Szedłem już dłuższy czas lewą stroną jezdni, tak aby w razie czego zamachać w stronę wspinającego się pod górę pojazdu, lecz nie minął mnie w tym czasie ani autobus, ani nawet żadna, nawet najnędzniejsza rozklekotana drynda. Szosa była wciąż pusta, tak jakby ją ktoś zamknął na klucz. I to było dosyć zastanawiające. Nawet o tej porze. Nie minąłem też żadnego kolejnego przystanku, toteż przemknęło mi na myśl, iż może jednak nie poszedłem we właściwą stronę – że może trzeba było mimo wszystko kierować się pod górę. Ale przeszedłem już spory szmat drogi, a poza tym w pewnej chwili spoza drzew zaczęły prześwitywać odległe kontury miasta, bardzo jeszcze niewyraźne. A zatem prędzej lub później dotrę do jego rogatek. A idąc rozgrzewałem się, toteż mimo ponurej pogody, wnet
zapomniałem o przejmującym chłodzie. Zupełnie już nie licząc na przybycie autobusu – być może linia 21 była dzisiejszego dnia nieczynna? – przyspieszyłem kroku. Teraz już miasto miałem jak na dłoni: leżało wprost pod skarpą, na której biegła szosa, która schodząc w dół kilkoma tarasami, docierała do
rogatek cywilizacji. Patrzyłem na to miasto prawie jak z nieba, jak z samolotu sunącego powoli wzdłuż jego granic – gdyż urwisko było bardzo strome w tym miejscu. Tyle że pył jakiś, a może zwyczajny smog, rozwiewał jego kontury. Domy – przecież już nie tak bardzo odległe, rozmazywały się w tej niekreślonej mgle niczym w bladej fatamorganie. Od pewnego już czasu nie szedłem sam. Przyczepił się do mnie wielki czarny pies. Wyleciał do mnie z jakiś gęstych krzaków tak gwałtownie, że w pierwszej chwili nieźlem się wystraszył. Wielkie bydle stanęło przede mną, wlepiając we mnie dziwne ślipia. Schyliłem się nawet po kamień, lecz nie znalazłem żadnego pod stopami. Psisko wyprężyło się
nerwowo. Myślałem że się na mnie rzuci. W starciu z takim potworem nie miałbym chyba żadnych szans. Ale kiedy wyprostowałem się z nieudawaną rezygnacją – zwierzę również jakby dało po sobie znak rezygnacji. Ruszyłem zatem przed siebie. A po chwili w ślad za mną powędrowało psisko. Przyczepiło się do mnie niby rzep do ogona. Nie wiedziałem jak się go pozbyć. On zaś nie miał zamiaru mnie opuszczać. Zatem szliśmy razem. Niby to osobno, ale razem. 

Jak bezprzyjaźni przyjaciele…


    I razem weszliśmy na przedmieścia. Które powitały nas jakąś wyjątkowo turpistyczną brzydotą. Te ochłapy wylewające się na zewnątrz z trzewi miast zawsze wydawały mi się okropne. Lecz przedmieścia miasta do któregośmy wstępowali wyglądały wyjątkowo odrażająco. Już nawet i nie zwyczajowe rudery szczerzyły w nas ponurą szopowatość zabitą dechami i pocerowaną naprędce pogiętymi blachami, ale wręcz ruiny powitały nas na progu miasta onego, gruzowiska swe wysuwając aż po samą jezdnię – niczym zachłanne łapska trędowatych. Rozglądałem się wokół, jednakże ani jednego zwykłego budynku, choćby w części ocalałego, nie dostrzegłem w zasięgu wzroku. Im bardziej właziłem w trzewia miasta, tym bardziej w upiorne morze ruin się zagłębiałem. A może było na odwrót: z oceanu dziwnego spokoju, który szumiał nad miastem, wpływałem byłem pokrętnym kanałem do
portu zniszczenia?



    Bo już jasnym się dla mnie stało – w tym dniu dogłębnie zszarzałym, wyjącym jakąś studzienną ciszą – iż wgryzając się w to miasto zrujnowane, docieram do tajemnego jądra losu. Jednakże, choć wzrok wytężałem i wciąż szukałem w pamięci odpowiednich skojarzeń, nie potrafiłem z morza gruzów wyłowić żadnego elementu, który byłby na tyle charakterystyczny, bym rozpoznał miasto, w jakim się znalazłem. Pamięć dnia wczorajszego zatarła się zupełnie, toteż w żaden sposób nie znajdowałem odpowiedzi, w jaki sposób trafiłem na ów przystanek końcowy. Zaś chwila, z którą świat wokółwidzialny obrócił się w ruinę, najwyraźniej minęła mnie bokiem, wówczas kiedym, skulony na ławce, spał rozkosznie, pojąc zmysły kwiecistej łąki widokiem…Alem, może to rzecz dziwna, wcale nie
szukał odpowiedzi na pytania: „skąd?” i „dlaczego?”. Interesowało mnie jedynie miejsce, w którym się znalazłem, prowadzony poprzez owe morze gruzów przez kosmatego psa, niby przez jakiegoś niemego posłańca piekieł. I nawet widoki coraz bardziej piekielne – im bliżej środka, tym więcej gruzu, pyłu i trzaskających wokół płomieni - mną nie wstrząsały. I nawet strachu nie odczuwałem – bo cóż mi on da w takiej chwili? – a jedynie jedna męczyła mnie myśl: „Gdzie jestem?”. Gdzie?!
A kiedy doszedłem do punktu centralnego, do placu będącego rynkiem tego miasta, z miejsca poznałem miejsce znajome! Z przystanku końcowego doszedłem do pierwszego! Oto znalazłem się w mieście, w którym przyszedłem na świat! Teraz dopiero z morza ruin zacząłem wyławiać znajome budynki, zdziwiony tym jakże niewiele się zmieniły: tuż za rogiem, za hałdą gruzu, w którą zmieniono jeden z pudełkowatych bloków, wynurzała się urocza sylwetka niewielkiego ratusza z fikuśną wieżyczką, a za nią rząd uroczych kamieniczek, stojących na tle kościoła dumnie strzelistego!

   Ledwiem ujrzał ten słodkoznajomy widoczek, runął jeden z pobliskich budynków. I ściana gęstego, smoliście ciemnego pyłu wnet go zasłoniła. Ale gdym rękę wysunął przed siebie machinalnie, odruchowo – bo tuman mroczny toczył się w mą stronę – słońce wyjrzało zza czarnej kurtyny, oświetlając na moment rynek mego miasta promieniem ostrym, przenikliwym. I nim doszedł do mnie ów mroku kłąb, niby stronice dawno przeczytanych ksiąg, przetoczyły się przede mną minione obrazy i myśli.


…po czym znów szedłem łąką po soczystej trawie, napawając wzrok wielobarwnymi kwiatami, których było tu mnóstwo, i powtarzając bez przerwy: „A widzisz, a widzisz – jednak sny są kolorowe, bajecznie kolorowe!”. Byłem bowiem pewien, że śnię…


Szczecin, 1978

Poczytaj sobie

Monday 8 June 2020

Ińskie Karaiby czyli przygody Ślązaków w Ińsku.

"Ciężka je rzyć, ale trza żyć..."


                    Dawno, dawno temu, a może i dawniej, chudy jak maszt brygu sezonowy pirat ze Śląska, w ciut za obszernych tęczowych bermudach i w smolistej chustce na ryżym łbie, zsuwającej mu się fantazyjnie na jedno oko, ściskając w dłoni flaszkę po dopiero co wysączonym napoju rumopodobnym „Seniorita”, służącą mu teraz za lunetę do wypatrywania co ponętniejszych, smakowicie wysmażonych na mulatki wczasowiczek, przyśpiewując sobie lekko fałszywie „Sanofdżameeeejka!!!”, usiłował porwać w tan plaży co piękniejszy łan.


                                   Skończyłoby się to zapewne jakąś większą chryją, może nawet i krwawą bitwą pod Sołtyskami – bo już ku niemu sunęły groźne miejscowe ludojady, gdyby w odpowiednim momencie nie wypłynął był od strony „Łącznościowca” wielgaśny płetwal błękitny w jednoczęściowym, dzierganym z elanowłóczki kostiumie kąpielowym, z którego można byłoby wykroić niezły włok do łapania marlinów pod Kajmanami.



                    „Wisiekchulero! – zawołał – Znowujżesz ciebie palma łodbiła, pierunie jełopiasty!
Dawojno mietutaj!”. Na to piracina zbladł niczym żagiel na słońcu, i rzekł, zezując na płetwala:
„Bacha: ma mama… Żona, znaczy się…”.

                   Po czym, jak szkuner, któremu orkan na Jamajce strzaskał ster i stępkę, podryfował
ślamazarnie ku swej lubej Baszce, na odchodnym rzucając sentencjonalnie w tłum:
„Ciężka je rzyć, ale trza żyć!”.

plaza miejska pomost Ińsko

plaża miejska Ińsko
Stary pomost - Ińsko

wyspa Sołtyski

kino Morena - Ińsko

ośrodek wczasowy -Ińsko

pomost nad jeziorem

pomost

Promenada



Poczytaj sobie

Tuesday 2 June 2020

Resko - miasto zakochanych syrenek i paskudnych żon...


Baśń o reskiej Syrence i biednym wędkarzu. 



Jeśli przystaniecie kiedyś na dłużej nad Regą, przy elektrowni, czyli u dawnego młyna wodnego, może uda wam się z szumu wody wyłowić piękny śpiew syreni. A jeżeli długo się w jego kierunku wpatrywać będziecie, to zapewne uda się wam również zobaczyć piękną reską Syrenkę, z której ust ten cudny wokal w odległą dal uchodzi…

Resko...ach, Resko jedyne...

                         W zgrzebnej komunalnej kamienicy żył niegdyś ubogi wędkarz. Nie był on wędkarzem z wyboru. Wolał być bramkarzem. Śniła mu się obrona bramki ukochanej „Mewusi”

            Ale zła połowica szybko wybiła mu to z głowy. „Za staryś już na sport futbolowy!” – orzekła. Na co on – że mógłby przecież trenować z reskimi oldbojami. „Te reskie oldoboje, to są ino opoje!” – ucięła zła żona. I kupiła mu tanią wędkę, przykazawszy by zamiast marzyć o piłce, zaczął wyławiać grube ryby z Regi

                          W ten sposób – pomyślała – spokój będzie w domu miała, a stary czasem rybkę na obiad przyniesie, a może nawet i jaki zarobek z tego będzie. Ale kiepski był z niego wędkarz. Czemu się dziwić nie należy, gdyż nim do Reska przybył, wiódł życie Beduina na Pustyni Błędowskiej. Lecz że kapeć już od lat wielu go przygniatał, tedy szedł z wędką aż pod Świergotki, po drodze jeno tęsknym wzrokiem zerkając na rozkrzyczany stadion, gdzie dzień w dzień trenowali dzielni oldboje „Mewusi”



                         Tam, na Świergotkach, usłyszał był razu pewnego jak coś dużego do wody chlupnęło. Od razu domyślił się, że ktoś spadł z rozklekotanego dziurawego mostu. Co sił pognał na pomoc. Zobaczył unoszonego przez bystry nurt Regi staruszka. Beduinem pustynnym będąc, pływać nie potrafił, lecz siły sporo wciąż mając, wyrwał mocną żerdź z polnego ogrodzenia i podał ją starowince, dzięki czemu uratował mu życie. Chciał jeszcze ognisko rozpalić, by zziębniętego dziadka rozgrzać, ale ten żachnął się jeno: „Zgorzeć mnie chcesz?! Nie widzisz, że ja cały z chrustu jestem?!”. Teraz dopiero dobry wędkarz pojął, że ma przed sobą nie wiekowego człeka, a Licho Leśne

                      „Powiem ci w tajemnicy – rzekło Licho – że jak chcesz złapać naprawdę cenną rybkę, powinieneś jeszcze dalej pójść: aż za Żerzyno, tam gdzie jest starego mostu ruina. Tam wędkę swą zarzuć, a nie pożałujesz”. Po czym rozwiał go wiatr nielichy.                               

 Syrena 102

samochód syrena 102 FSO

                     Mógłby kto pomyśleć, że zakpił dziad leśny z wędkarza, ale ten poszedł za jego radą. I ledwie tylko zarzucił we wskazanym miejscu wędzisko, wyciągnął… złotą rybkę. 
                       Ta zaśpiewała swą starą śpiewkę: „Wypuść mnie, a spełnię twoje życzenie”. Zamyślił się wędkarz. Przypomniawszy sobie kwaśną minę swojej starej, rzekł że chciałby mieć syrenkę. I wrzucił rybkę do wody. A ta wynurzyła łebek i rzekła jeno: „Zagraj w Totka!”. 

                       Wędkarz nigdy nie skreślał szczęśliwych numerków, bo mu żona zaskórniaków nie dawała. Jednak tym razem, idąc po pasztetową, wypełnił był kupon Toto-Lotka. Skończyło to się karczemną awanturą. Ale oboje poszli potem do sąsiadów, by zobaczyć w telewizorze losowanie. Żona zacierała ręce: „A widzisz, głupi capie: nawet trójki nie udało ci się skreślić, niedołęgo!”. A jednak! Wylosował końcówkę banderoli, dzięki czemu stał się posiadaczem… Syreny 102! 
                         Radość w rodzinie, niestety, krótko trwała, gdyż zołza-połowica jeździć Syreną nie lubiła. I jedynie wciąż narzekała – ileż utrzymanie takiego grata kosztuje. I żeby sprzedać to żelastwo, za które można i pralkę Franię kupić i piec w kuchni wyrychtować i nawet jeszcze na prawdziwy telewizor wystarczy. Wciąż mu głowę i inne części cielesne truła, lecz on nie potrafił się rozstać z Syrenką, którą tymczasem ukochał niby jaką piękną boginkę i wyraz temu dawał, dbając o nią ze szczególną troską. 

                          Kiedy jednak mu stara wciąż tak truła i truła, polazł znów pod most zwalony i wędzisko w toń Regi zarzucił. I znów wyciągnął złotą rybkę. „Co tym razem?” – warknęła. „Mam Syrenkę, ale nic to w moim życiu na lepsze nie zmieniło, bo mojej połowicy, by się bogactwa jeno marzyły”. A ona – rybcia - znów mu poradziła, by zagrał w Totka. Tym razem wygrał biedny wędkarz całego miliona. Za który kupił był i pralkę i telewizor. A nawet i domek jednorodzinny postawił. Myślałby kto, że dzięki temu wreszcie spokój uzyskał. Lecz byłby w błędzie, bo wtenczas dopiero się stara rozkręciła. „Z tego miliona, to jeszcze na merca, albo choćby na fiata starczyć powinno, a nie byle Syreną wstyd sobie po mieście robić!” – wierciła mu dziurę w brzuchu. A tak złośliwie wierciła, że w końcu po raz trzeci poszedł pod ruiny wiadomego mostu. I znów wyciągnął z toni Regi złotą rybkę. „A teraz? – zapytała – Dobrze się zastanów, bo czwarty raz już się wyciągnąć nie dam!”. „A teraz spraw, złota rybko, by moją starą i wszystkie jej życzenia szlag trafił!”. I gdy wracał do domu, usłyszał syrenę… strażacką.                             Gdyż zawezwany szlag trafił w jego domek, spopieliwszy wszystko co w nim było – a zatem i też jego połowicę. Jemu tylko Syrenki ukochanej żal było. A że żalu innego uczciwie okazać nie umiał, to ludziska pomyśleli, że sam ów szlag na dom sprowadził, konstruując bombę benzynową na pohybel swej starej. Zaraz i się zawistni świadkowie znaleźli. Tedy prokurator z samego województwa w stalowej Warszawie przysłał po niego panów smutnych, a wielkich jako szafy pancerne w banku spółdzielczym. Załadowali go do wozu onego, ale w kajdanki go nie zakuli, bo wyglądał przecie mizernie, jak na Beduina z Pustyni Błędowskiej przystało. Kiedy jednak już Resko opuszczali, jadąc pod górkę drogą na Płoty, nagle zwalił się przed autem krzak. Kierowca zahamował, samochodem wykręciło i polecieli ze skarpy na łeb na szyję. Warszawa to był wóz pancerny, więc nikomu się nic szczególnego nie stało, ale gdy tylko się wygramolili z niej, ów krzak złowrogi z drogi na nich wleciał. A to wcale krzak nie był, a Licho Leśne. 

                       „Uciekaj! Uciekaj co sił!” – zawołało wprost do ucha biednego wędkarza. I ten pognał co sił w stronę Regi. Pachołki prokuratorskie, poobijane, dognać go nie zdołały. Ale w ostatniej chwili któryś z nich wypalił z pukawki. Wędkarz, z przestrzelonymi plecami stoczył się był do Regi… A tam wzięła go w ramiona jego ukochana Syrenka, która z automobila z FSO przemieniła się w piękną dziewczynę z rybim ogonem. On sam został topielcem. I od tej pory żyli szczęśliwie. I żyli by zapewne w toni Regi do dnia dzisiejszego, gdyby jego stara tak nie dopiekła władzom Piekła, że ją z hukiem zeń wywalono. Pojawiła się tedy jako zjawa piekielna nad Regą i nawrzeszczawszy, że nie pozwoli swemu ślubnemu żyć na kocią łapę z pierwszą lepszą zdzirą, zabrała go do zgliszczy ich domku, gdzie do dziś go więzi. Straszą tam dniami i nocami ku przerażeniu zabobonnych Reszczan. A biedna Syrenka, co przecież wędkarza ukochała, pojawia się czasem przy reskim młynie, śpiewem swym syrenim ogłaszając, iż wciąż czeka na kochanka, któremu być może kiedyś wreszcie uda się zrzucić ciężkie małżeńskie okowy…





Poczytaj sobie

Saturday 23 May 2020

Z trzech rur...





Z trzech rur…

                  Z tymiż trzeba grubymi rurami wiąże się współczesna, miejscowa legenda, opowiedziana mi podczas pstrykania fotek przez emerytowanego leśnika (który, gwoli ścisłości, od razu zastrzegł, że historia jest nieprawdziwa):
               „Jeszcze kiedy tu elektrowni nie było, zajechał w koszalińskie na polowanie sam tarzysz Wiesław. Poszli w las gęsty. Popykali z dubeltówek. A na koniec golnęli sobie przy ognisku po parę kielichów jałowcówki i liczą kto najwięcej zajęcy ustrzelił. Oczywista, miejscowe tarzysze chciały by na Wiesława wyszło, co by im potem z inwestycjami w koszalińskiem wyszło. Tedy każden pokazuje, że mu nie szło. A jeden był przygłup takowy, z naszego powiatu, co to się chciał popisać i pokazuje: 
              „Paczta, tarzysze, a mnie się poszczęściło!”.
 Na to wojewódzki sekretarz odrzekł: „To się nie liczy, bożeś ze trzech rur palił!”. 

Patrzą tarzysze, a tu faktycznie ma on trzyrurkę! Jako bowiem, że sobie już dobrze popili, ale jeszcze nie za dobrze, to się im w oczach półtorzyło! Na tę pamiątkę wdzięczny tarzysz Wiesław zarządził co by w tym miejscu elektronię pompową z trzema rurami postawić. Mówią, że jakby więcej sobie golnął, to by mu się w oczach dwoiło i mielibyśmy Żydowce czterorurowe. Ale i te ładnie wodę pompują, ni?”.
Tarzysz Wiesław znany był raczej z ascetycznego stylu życia, zatem mało prawdopodobne, by mu się w oczach „spółtorzyło”, ale legendę słyszałem na własne uszy!



Poczytaj sobie

Monday 18 May 2020

Legenda spod Świdwina...




Wierzcie lub nie wierzcie, ale tę współczesną legendę „wiejską” usłyszałem niegdyś w jednej z miejscowości powiatu świdwińskiego. Nieco ją tylko ubarwiłem i wygładziłem, a przede wszystkim przytemperowałem, gdyż w oryginalnym kształcie zapewne nie nadawałaby się do zamieszczenia na tych łamach…
  
Straszliwa przygoda profesora Kancerowicza – legenda zachodniopomorska.
Ponieważ sławny Cudotwórca profesor Kancerowicz posiadał był naturę romantyczną, jednym pociągnięciem swej magicznej różdżki zamienił banalne zachodniopomorskie pałace w malownicze ruiny. Niestety, nierozgarnięci mieszkańcy Krainy Poplątanych Dróg, co choć tak blisko cywilizowanego Zachodu żyli, mentalnością dziką Wschodnią wciąż przesiąknięci byli, nie podzielali romantycznych zachwytów sławnego Cudotwórcy. 
Tedy, kiedy razu pewnego, czasu już z dawna dawnego, przejeżdżał był profesor Kancerowicz przez Krainę oną, zmierzając pięknym powozem z grodu Kapusty (a ściślej: Brukselki) do grodu Kołyski 
(a ściślej: a mniejsza z tym…!), napadli byli na niego, pragnąc mu skórę drogocenną profesorską na wzór wschodnio-azjatycki zdrowo wygarbować. Nie na darmo jednak sławny profesor grywał co wieczór w squasha, a jeśli nawet i za kołnierz nie wylewał, to przecie nie taniego 20-letniego łyskacza, a tym bardziej pospolitą starkę 50-latkę, ale zwykle trunek szlachetny: burgundzki lubo burboński – toteż i kondycję posiadł był doskonałą niczym szybkobiegacz amerykański kondycjonowany słusznie i skutecznie. Tedy i wnet zmylił pościg jaki za nim miejscowa hołota wiodła. I oddaliwszy się od swej pięknej kolaski zbiegł był chyżo w pobliskie laski…
Pora jednakoż późna była, teren nieznany i dziki, a do tego pościg niecywilizowany nie odpuszczał – stąd i znalazł się w chwili nieszczególnej Cudotwórca Kancerowicz w sercu pomorskiego matecznika, pozbawion utopionych w bagnie kamaszy ze skóry japońskiego cielęcia kawiorem karmionego, w porciętach i w smokingu od najlepszego co prawda mistrza paryskiego, ale tak strasznie zszarganych, że teraz by i w nich się nawet i na byle wasiawskim przyjęciu nie śmiał pokazywać… Ale gdzieżby o salonach miał myśleć zacny profesor, kiedy zmrok w lesie powoli zapadać zaczyna i wyją… - czy to wilki, czy wilkołaki? (choć to po prawdzie jeno żaby kumkały…). Kiedyż zatem stopą bosą w łajno był wdepnął, a zdawało mu się, iże się w czeluść bagienną zapada, zawołał w rozpaczy sławny Cudotwórca, że duszę by chętnie diabłu ofiarował, byleby go jak najbystrzej z tego dna rozpaczy wyciągnięto. 
Na to i jakby szatan czekał, bo nim chwilka – co w takich okolicznościach wieczność trwa – minęła, stanął przed obliczem wielkiego Kancerowicza bies we własnej osobie i zagadał językiem – czego się na tych terenach można było spodziewać – szwabsko-należytym: 
„Nieuczciwie panie zagrywacie, bo duszy już przecie od dawna nie macie. Ale wezmę od ciebie tegoż oto szwajcara – sprawnym ruchem ściągnął był z przegubu kacerowiczowego Patka (prezent od pewnego wdzięcznego z Hameryki dziadka) – w zamian zaprowadzę ciebie, kochaniutki, na przyjęcie jakie tu w swoim pałacu wydaje dziś sam lord Nothing! Co prawa, brak tobie odpowiedniego stroidła wieczorowego, lecz   ów dostojny pan mym przyjacielem jest, tedyś i ty w jego oczach nie byle pies!”. 
I powiódł go przez las ciemniejący w stronę nieodległego pałacu. Cóż…, można i Patka przeboleć, kiedyś pomiędzy arystokratów wprowadzon.

Na przyjęciu, w rozkosznej sali balowej pysznego pałacu lorda, spotkał był Kancerowicz (hrabia na schwał, choć zaledwie od ćwierćwiecza tytuł ów miał) i barona De La Pauvrete, który z wieży pałacowej pokazał mu swój wzniosły chateau, stojący w pobliżu, na wyniosłym wzgórzu, jakoż i grafa von Blocka, którego siedziba wznosiła się nieopodal. Później konsumowano dziczyznę, jaką byli upolowali panowie w pobliskich borach, znakomite trunki pijano, z paniami pięknymi tańczono, a na koniec cygarami przy kartach się raczono – do samego niemal piania kogutów. I wtenczas się przebudził cudotwórny Kancerowicz…
I zrozumiał że go diablisko pomorskie podle oszwabiło…! Arystokraci bowiem okazali się miejscowymi pijaczkami – ów lord był bezdomnym włóczęgą, który w ruinie pałacowej na klepisku po dawnej sali balowej urzędował, chateau tegoż niby barona nędzną chatą krytą rozpadającym się eternitem było, a tenże którego von Blockiem zwali w brudnym bloku popegerowskim pomieszkiwał. Przyjęcie okraszono zaś zwierzyną skłusowaną i siwuchą zbimbrowaną, zaś o płci pięknej na nim obecnej wolał Kancerowicz nawet i w myślach swych zmilknąć, bowiem wszyscy znali go jako wyjątkowego estetę. Tako i złorzecząc czystą żywą polszczyzną-klnąwszczyzną, wyniósł się był profesor Kancerowicz z ruiny po angielsku – boso, w podartych portkach i zgałganiałym kubraku, bez pamiątkowego szwajcara i obłego portfela, któren wczorajszej nocy przegrał, rżnąc w karciochy (nie szło mu, gdyż go dym podłej fajury odurzył).
Złorzecząc na Szwaba, co go tak oszwabił, powędrował był Cudotwórca Kancerowicz na Zachód – bo innej drogi nie znał…
Poczytaj sobie

Kołobrzeg




Kołobrzeg





Poczytaj sobie

Gryfice

Poczytaj sobie

Wednesday 13 May 2020

Recz ... ach, Recz fotogeniczny



Bo w tym cała rzecz, że lubię Recz...








Poczytaj sobie

Trzebiatowskie zakamarki

Trzebiatów - ze szkicownika Jara Reskiego

Trzebiatów - miasto słoni i pięknej architektury


Poczytaj sobie

Monday 11 May 2020

Zaproszenie do Krainy Poplątanych Dróg



Witamy serdecznie w Krainie Poplątanych Dróg

Poczytaj sobie

Linki

Twitter Facebook Instagram You Tube Behance wordpress RSS Feed Email Pinterest

Popular Posts

O blogu słów kilka

Drogi mają to do siebie, że zwykle plączą się niemiłosiernie. Moje drogi życiowe są zaś mocno splątane z zachodnią i środkową częścią Pomorza, które samo w sobie jest jedyną w swoim rodzaju, niepowtarzalną Krainą Poplątanych Dróg. A dlaczego? Dowiesz się tego - wędrując drogami bloga mego!

Szukaj w blogu


About Me

My photo
Poplatanymi drogami idę przez życie...

Followers

BTemplates.com

Blogroll

About

Copyright © Kraina Poplątanych Dróg - kpdreskiego | Powered by Blogger
Design by Lizard Themes | Blogger Theme by Lasantha - PremiumBloggerTemplates.com