Pomorski Przewodnik Turystyczno - Krajoznawczy.

Czytaj więcej

Zapraszam do czytania, oglądania i komentowania

Jaro Reski
Czytaj więcej

Podziel się swoją historią, czekam na listy

Jaro Reski
Czytaj więcej

Złota przyroda Pomorza Zachodniego w naszej fotogalerii

Kraina Poplątanych Dróg
Czytaj więcej

Zapraszam do czytania, oglądania i komentowania

Jaro Reski
Czytaj wiecej

Tu, gdzie słońca blask...i morza szum

Kraina Poplatanych Dróg

Wednesday 3 November 2021

Gryfice. Piramida epok.

 

Pomieszanie, poplątanie – i niech tak już pozostanie.

Jak najdłużej.

 

I za to kocham Gryfice, miasto gdzie pięknie się czasy mieszają

(i za kolejki wąskotorowe, oczywiście!).

Pięknieją te nasze Gryfice… Nawet rudery są tam bajecznie piękne…

Nawet i w słotę…

Poczytaj sobie

Thursday 21 October 2021

Okolice Buendiowa*

 

                                             Droga pod Czachowskimi Górami.


* Próżno już szukać Buendiowa - pysznej świątyni z kolumnami ze strzelistych buków, którą pożarły ongiś nienasycone piły. Tam, gdzie widziałeś doskonałość Jedni, dziś króluje chaos chaszczy



Poczytaj sobie

Monday 18 October 2021

Chmury nad Starą Dobrzycą

W czasie gdy robiłem to zdjęcie przysiadł się do mnie na pomoście w Starej Dobrzycy czerstwy jegomość z niedopitą flaszką Bosmana w ręku.
Po chwili zagadnął:
„Taaa…, panie… Ciekawe dokąd te chmury tak zasuwają…?”.
„Gdzieś tak w stronę Łobza” – rzekłem na odczepnego.
Wtenczas on uczynił był z dłoni lunetkę, popatrzył przez nią dłuższą chwilę, po czym odrzekł:
„Eeee… Nie… Na mój rozum, to nie do Łobeza… One raczej tak bardziej – w siną dal…”.
Po czym wstał i rzekłszy: „Szanowanie!”, oddalił się w siną dal.
Poczytaj sobie

Tuesday 9 February 2021

Pewnej srogiej zimy… - część druga.

…Tej samej zimy, o której napisałem tydzień temu, tuż przed końcem ferii, wyprosiliśmy u gospodarza ze Stodolnej, pana Dubickiego, kulig. Dziewczęta zasiadły w pięknych, wygodnie wymoszczonych saniach, my zaś w długim saneczkowym pociągu. Dla mnie przytrafiło się najlepsze miejsce, bo w „ostatnim wagoniku”, gdzie najwspanialej trzęsło i rzucało na boki jak na spływie górską rzeką. To była jazda! Niech się schowają ze wstydu wszystkie wesołomiasteczkowe atrakcje. Na rozgrzewkę popędziliśmy do szosy na Płoty. Przy nawrocie mało kto nie wypadł z saneczek. Ja dzielnie na nich wytrwałem, choć teraz mój pseudokożuszek składał się głównie ze śniegu. Wyglądałem tak jak wszyscy pozostali – jak dziecię yeti. Później pomknęliśmy „w stronę słowiczą”, czyli na Słowikowo. Początkowo drogą, wówczas wyłożoną kocimi łbami, skrytym pod ubitym na cement śniegiem, po czym skręciliśmy w dzikie bezdroża polnych ścieżek. Akurat znów zaczęło gęsto sypać, przeto pławiliśmy się w prawdziwie śnieżnej sannie. Oblepieni od stóp do głów białym puchem, niby czupurne pingwiny, ciągnięci przez dwa silne śnieżnobiałe koniki – przyjacielską Basieńkę i narwanego Kubę – przemierzaliśmy Ocean Śniegowy, dzielnie walcząc z groźnymi bałwanami wysokich fal. Bogdan, syn gospodarza, znany w całej szkole jako wynalazca i piekielnie zdolny majsterklepka (nawet z wyglądu nieco przypominał Pomysłowego Dobromira) zaopatrzył swój saneczkowy wagonik w wygodną szufladkę, z której co chwila wyciągał jakieś smakowite energetyczne kęski. A że był to dobry chłopak, to bez pytania poczęstował mnie pętkiem wonnej kiełbasy domowej roboty. Ledwiem go nadgryzł, a już-żem ponad śniegi wzleciał – w jakieś puszcze żywiczne, gdzie na ognisku ze smolnych szczap prażyła się tusza dzika, a sumiasty Wolski dął w róg zakrzywiony jak ta domowa kiełbasa, ogłaszając początek myśliwskiej uczty. Narwany Kuba szarpnął, omijając kolejną zaspę. A ja, z tego rozmarzenia, nawet nie zauważyłem kiedym wypadł z sanek. Dźwięk rogu przemienił się w brzęczenie oddalających się dzwonków zaprzęgu… A sypało już tak gęsto jakby akurat nad Słowikowem rozdarł się wór nieba. Wokół mnie opadły grube białe kurtyny. I zatonąłem w śnieżnym tumanie… Brodziłem w śniegu po kolana, czasem po pachy, a nawet i po samą czapę-uszatkę. Brodziłem na oślep, bojąc się że do zmroku nie dojdę do ludzkich osiedli, że przyjdzie mi nocować w jakiej naprędce wykopanej jamie. Nagle usłyszałem charakterystyczny gwizd. Nastawiłem ucha. Wkrótce doszedł do mnie głuchy pomruk maszyny i metaliczne kolebanie się kół po torze. I tuż przede mną wynurzył się z widmowej mgły ciężko posapujący „Michałek”. Już wiedziałem, że jestem uratowany. Dotarłem do nasypu, który doprowadził mnie do przejazdu. Stąd bez większego trudu mogłem doczłapać się do domu. Z radości utoczyłem dużą śnieżną kulę, którą pchałem przed sobą, idąc drogą w stronę miasteczka. A że z nieba wciąż obficie sypało, to sfera rosła i rosła… Gdzieś na wysokości linii energetycznej napotkałem kolegów, którzy wyruszyli na poszukiwania zguby (jako że zamykałem kulig, moją nieobecność rozbawione towarzystwo zauważyło dopiero u bram miasta). Teraz już społem toczyliśmy wciąż powiększającą się śnieżną kulę. Zamierzaliśmy dojść z nią aż pod sam ratusz, ale zrobiła się zbyt ciężka. Zostawiliśmy ją na wysokości dzisiejszego ronda, pomiędzy remizą a „krewetkami”, gdzie stała jeszcze z dobry tydzień po nadejściu wiosennych roztopów. I na tym mógłbym zakończyć tę zimową opowieść, lecz… Kilkanaście lat później spotkałem znanego historyka sztuki, profesora Akademii Sztuk Pięknych, który dowiedziawszy się, że mieszkałem w Resku, rzekł: „Resko, Resko… Pamiętam – przejeżdżałem tam pewnej srogiej zimy. Kościół ze strzelistą wieżą, a przy wjeździe do miasta dziwna monumentalna kula, nieprawdaż?”. I na tym mógłbym już naprawdę zakończyć tę zimową opowieść, lecz… Kilkanaście lat później spotkałem młodego plastyka, studenta Akademii Sztuk Pięknych, rzeźbiarza. Targał nim wtenczas twórczy dylemat. Musiał wykonać pracę dyplomową na zakończenie studiów. Tyle tylko, że on miłował się w sztuce klasycystycznej i realistycznej – i tak tworzył – podczas gdy jego profesorowie preferowali formy abstrakcyjne. Kiedym mu opowiedział powyższą historię, wpadł na pomysł odtworzenia w białym marmurze, lub czymś podobnym, tamtej kuli. I odniósł wielki sukces. Skończył studia z wyróżnieniem. Na wystawie prac dyplomowych sławne nazwiska gratulowały mu pięknej idei. „Jaka piękna, czysto abstrakcyjna forma!” – zachwycano się, traktując mimo uszu jego sprostowanie: „To nie jest żadna abstrakcja, panie i panowie! Ta rzeźba przedstawia po prostu zwykłą śnieżną kulę!”.
Poczytaj sobie

Thursday 4 February 2021

Pewnej srogiej zimy… – część pierwsza.

W kraju, w którym teraz mieszkam spadło ostatnio jakieś ćwierć cala czegoś z grubsza podobnego do śniegu. Od razu stanęły lotniska, zatrzymano pociągi, auta snują się po autostradach z prędkością piechura (co nie przeszkadza im wpadać w poślizgi i marszczyć sobie karoserie). A ja marzę o zimie na serio… A mi się prawdziwie sroga zima przypomina. Jak tamta, sporo latek sprzed owej sławnej, zwanej „zimą stulecia”. Czekało się na tę zimę z utęsknieniem, jak na ciocię-czarodziejkę z dalekiej północy. Jeszcze do nas nie zaglądali Pani Chmurka i Pan Wicherek, nie wyczarowywali zimy magicznymi wskaźniczkami. Przyklejało się tedy przed spaniem nos do lodowatej szyby, wypatrując czy aby ze świstem wiatru nie zbliża się Ona, swą białą szatą rozpuszczając stalowe zimno nocy. Wtedy przegapiłem jej przyjście. Uczyniła to bowiem w środku nocy, kiedym pod bieluśką kołdrą, jak miś pod śniegiem, śnił niby jaki zdrajca o… wiośnie(!). Ranek jednak zacząłem radośnie! Przybliżam rozgrzane dziecięcą podnietą poliki do szyby, na której już kwiaty białe wymalował mróz. Wokół najczystsza biel. Tedy błyskiem wypijam obowiązkowe poranne mleko, chcąc jak najszybciej ulepić bałwana – jeszcze przed wyjściem do szkoły. Lecz nie czas teraz na lepienie – trzeba bowiem pomóc ojcu, który od samego świtu usiłuje przekopać w tym śniegu, wysokim już na wysokiego chłopa, kanał łączący nas z resztą Reska. Do budy już dzisiaj nie pójdę… Kiedyśmy dokopali się do sąsiadów słońce stało wysoko na niebie, a gdy społem doszliśmy do większej ulicy, było dobrze po południu. Dopiero co przeleciała Barbórka, więc ci wszyscy przekopujący się przez zaspy Reszczanie jawią mi się jako górnicy na przodku – tyle że jakby w negatywie: węgiel biały przerzucają i cali w tym węglu unurzani są jak śnieżne bałwany, jak yeti szukające szczęścia nad Regą. Resko przez jakiś czas wyglądało niczym miasteczko w Wysokich Alpach. Błąkać się trzeba było w labiryntach o wysokich, białych ścianach. Jeśli kto był nie nazbyt ostrożny, to na przykład: wracając z baru „Zagłoba” zamiast do domu, mógł trafić na MO – szczególnie jeśli wracał „pieskiem”, na czterech łapkach… Ale nikomu nie przychodziło do głowy zarządzanie stanu klęski żywiołowej. O, nie! Taka ostra zima dla większości była nie dopustem bożym, a bożym darem! Wkrótce ruszyły pasjonujące zimowe igrzyska. Naszą stolicą olimpijską był rejom ulicy Stodolnej. Na środku pastwiska, zwanego przez miejscowego gospodarza „koplem”, rozciągał się zamarznięty stawek, który pod odśnieżeniu przemienił się w świetną taflę lodową. Rozgrywaliśmy tam, do upadłego, do połamania kijów wyłamanych z pobliskich krzaków, zacięte mecze hokejowe. A kiedyśmy już w końcu padali na pyski, siadaliśmy na płocie, przy krzaku tarniny i przygryzając jej rześkie jagody, wodziliśmy wzrokiem za dziewuchami wycinającymi piruety i pistolety na śniegówkach. Obok były dwie trasy saneczkowe. Łagodna, lecz długa zaczynała się przy drodze wiodącej do domku rakarza. Miło się nią zjeżdżało – ale tylko dziewczynom i przedszkolakom. Prawdziwi faceci wybierali tę drugą – zjazd ze stromej skarpy nieistniejącego już wzgórza, które na starych, niemieckich mapach zwie się Szubienicznym (Der Galgen-Berg - rozplantowano je w latach 70-tych, zasypując przy okazji pobliski staw – nasze ukochane lodowisko, co zmusiło nas do uprawiania sportu hokejowego w skali iście gigantycznej: na rozlewiskach pod Leśną). Najbardziej zaś nieustraszeni, a może po prostu ci z lekka stuknięci, szli nad pionową ścianę, opadającą w kierunku pobliskiej zagrody. Stąd się nie zjeżdżało, tu się skakało. Oczywiście, bez nart. Brało się rozbieg i na progu, zaznaczonym wierzchołkiem słusznej brzozy, rzucało w przepaść. Lądowało się początkowo w głębokiej zaspie, a zatem w miarę bezpiecznie. Z czasem jednak zaspa zmieniła się w twarde klepisko. Że nikt się przy tym nie połamał – ot, zwyczajny reski cud… Liczyła się, jak to w skokach, odległość. Ale jak kto potrafił w powietrzu uczynić jakąś miłą dla oczu ewolucję, choćby tylko zamachać łapami jak orzeł, to dostawał dodatkowe punkty za styl. Były też jeszcze i inne konkurencje w naszej zimowej olimpiadzie. A przed samym końcem ferii zimowych najlepsi zawodnicy zostali uhonorowani wspaniałym kuligiem. Aby jednak za bardzo nie nudzić, napiszę o nim następnym razem. Niebawem.
Poczytaj sobie

Sunday 10 January 2021

Stargard. Biały Zamek.

W żadnym ze znanych mi pomorskich bedekerów nie wspomna się o tym, że nasza perła ceglanego gotyku posiada zamek. A przecież on jest! Choć nie ceglany. I nie gotycki. Aparat, wycelowany nań z wieży przesławnej Kolegiaty, wyłowił także groźnych blaszanych wojów. Ich dziwaczne zachowanie pozostaje dla mnie zagadką…
Poczytaj sobie

Linki

Twitter Facebook Instagram You Tube Behance wordpress RSS Feed Email Pinterest

Popular Posts

O blogu słów kilka

Drogi mają to do siebie, że zwykle plączą się niemiłosiernie. Moje drogi życiowe są zaś mocno splątane z zachodnią i środkową częścią Pomorza, które samo w sobie jest jedyną w swoim rodzaju, niepowtarzalną Krainą Poplątanych Dróg. A dlaczego? Dowiesz się tego - wędrując drogami bloga mego!

Szukaj w blogu


About Me

My photo
Poplatanymi drogami idę przez życie...

Followers

BTemplates.com

Blogroll

About

Copyright © Kraina Poplątanych Dróg - kpdreskiego | Powered by Blogger
Design by Lizard Themes | Blogger Theme by Lasantha - PremiumBloggerTemplates.com