Pomorski Przewodnik Turystyczno - Krajoznawczy.

Tuesday 16 June 2020

Przystanek końcowy



Po soczystej trawie
             Szedłem łąką po soczystej trawie, napawając wzrok wielobarwnymi kwiatami, których było tu mnóstwo, i powtarzając bez przerwy: „A widzisz, a widzisz – jednak sny są kolorowe,  bajecznie kolorowe!”. Byłem bowiem pewien, że śnię – a tuż przed zaśnięciem pewien koleżka, z którym-śmy rozbijali baniak gorzały, dowodził, że każde senne marzenie łatwo odróżnić od rzeczywistości, gdyż pozbawione jest ono kolorów. Kolorów na tej kwiecistej, wyśnionej przeze mnie łące było aż nadto – nigdym jeszcze nie widział takiego ich urodzaju!





         Szedłem, zagłębiając się w soczystość traw i w kalejdoskopowe wręcz szaleństwo wszelakiego kwiecia. Szedłem przed siebie dziarsko i wesoło. Nade mną bzyczały pszczoły i kosy mi skośno-skoczne piosnki śpiewały. Szedłem sobie naprzód bez oglądania się za siebie. Szedłem lekko, gdyż było nieco z górki. Miałem pod sobą pejzaż jakowyś, alem go ledwie co kosztował wzrokiem rozmazanym, gdyż oczy me bawiły się grą wspaniałych barw. Szedłem zatem i nieco nierozważnie, jako że łąka ona zaczynała niczym górska hala się nachylać, co spowodowało, że w rozpędzeniu swoim, kilka razy o mało nie stoczyłem się w dół, na łeb, na szyję. Na pazurki z tejże górki! Jednakże wtenczas chwytałem się łodyg wysokich traw i co bardziej strzelistych kwiatów, toteż wciąż jednak szedłem, a nie się toczyłem!  I nawet nie zauważyłem, kiedy owady i ptactwo nad moją głową ucichły, zaś z tyłu, gdzieś daleko za mną, rozległy się odgłosy gromu. Widać szło na burzę, stąd też musiałem jeszcze bardziej przyspieszyć kroku.. Teraz już całkiem zbiegałem ze stoku, który wciąż nabierał stromości. Lecz ja, niby jaki górski kozieł, zeskakiwałem w dół zgrabnie i bez strachu.

    Burza już przetaczała się nad samą mą głową i w pewnej chwili miałem wrażenie, że kosmata broda czarnego obłoku zaczyna wplątywać się w me włosy. I tak też było, gdyż wkrótce znalazłem się w jego obłocznej głębinie. W ciemności, jaka teraz nastąpiła, mogłem dostrzec jedynie zygzakowate strumyki błyskawic. Huczało okropnie, a na dodatek gdzieś w dali musiały rozgrywać się iście dantejskie sceny, bowiem czasem czerń obłoku rozdzierały posępnie krwawe wybuchy.

   Jednak przecież wiedziałem, że śnię jedynie, zatem i bać się było niczego. A kiedy już burza przeszła, kiedy czarny obłok spłynął był ze mnie i z mej opadającej ku czemuś nieznanemu łąki, kiedy opadł był w nieodległej kotlinie, ledwiem tylko twarz rosą obmył – szedłem dalej, szedłem uparcie i wesoło, szedłem niby nigdy nic! Ale i sił już mi nieco ubyło, tedy bardziej zjeżdżałem onym trawiastym, śliskim po deszczu stokiem, z górki na pazurki, beztrosko na czterech literach, głowę ledwie ponad trawy wysokie unosząc. I nawet mi do onej nie przyszło, że sen coraz to bledszy i bledszy się stawał, aż wreszcie zbladł był zupełnie i zszarzał, i zostawił mnie samego, wpółleżącego na zimnej ławce, nieco z zimna drżącego, bo przecież, kiedym się w końcu obudził był jeszcze całkiem wczesny ranek.

    Strząsnąwszy z siebie krople porannej rosy, stwierdziłem że wpółsiedzę, wpółleżę na drewnianej ławce autobusowego przystanku, zgniłozieloną farbą nieładnie okraszoną. Nie wiem jak tu trafiłem. W głowie miałem dziurę – mogłem się tylko domyślać, że wczorajszego wieczora mocno zabalowałem. Z kim i z jakiej okazji – tego jeszcze nie wiedziałem. Zresztą, to nie było teraz wcale najważniejsze. Na początek postanowiłem zorientować się gdzie mnie poniosło i jak stąd będę mógł wrócić do domowych pieleszy, gdzie zapewne znajdzie się jakiś kompres na głowę, albo mały klin, który rozjaśni mi we łbie. I wygoni kłębiące się kiełbie. Z niemałym trudem wstałem z ławki. Wylazłem spod wiaty i poczłapałem ku tabliczce z rozkładem jazdy. Jednak tę trafił szlag, a raczej jacyś miejscowi chuligani. Dowiedziałem się jedynie, iż znajduję się na przystanku końcowym lini 21. Nad wymalowaną w okręgu cyfrą „21” widniał napis „Przystanek końcowy”. I nic więcej. 

Nic.


    Jako że zmrok już się całkiem rozjaśnił i choć słońca nie było widać – najwyraźniej schowało się za zasłoną ołowianych chmur – dzień musiał nastać już jakiś czas temu, postanowiłem cierpliwie poczekać na autobus. Znalazłem nawet w kieszeni, wymiętoszony co prawda, lecz nieużywany bilet. Usiadłem na ławce i wtuliłem się w siebie samego, marznąc i marząc o jak najszybszym przyjeździe autobusu. Jednakże niebawem ziąb mnie wypłoszył spod gościnnej wiaty i miast sobie drzemać spokojnie, wyczyniałe dzikie tańce pod muzyczkę szczękających zębów. Wyglądało na to, że rozpraszające się ciemności pozostawiły dla mnie cały swój nocny chłód, zaś nadchodzący dzień dodawał doń swój własny, jakiś taki bardziej przenikliwy i upierdliwy.

    Głupio było tak tańcować w samotności na pustym przystanku, dlatego postanowiłem iść przed siebie. Pomyślałem, że jeżeli zobaczę autobus, to po prostu zamacham ręką. Chyba się zatrzyma. Ryzyk-fizyk. Tylko w którą stronę mam się kierować? Hmm… Zastanawiałem się niedługo – droga spadała łagodnie w dół. Uznałem, że miasto zapewne leży w dolinie, zatem wybrałem schodzenie – co zresztą było znacznie wygodniejsze!
    Szedłem już dłuższy czas lewą stroną jezdni, tak aby w razie czego zamachać w stronę wspinającego się pod górę pojazdu, lecz nie minął mnie w tym czasie ani autobus, ani nawet żadna, nawet najnędzniejsza rozklekotana drynda. Szosa była wciąż pusta, tak jakby ją ktoś zamknął na klucz. I to było dosyć zastanawiające. Nawet o tej porze. Nie minąłem też żadnego kolejnego przystanku, toteż przemknęło mi na myśl, iż może jednak nie poszedłem we właściwą stronę – że może trzeba było mimo wszystko kierować się pod górę. Ale przeszedłem już spory szmat drogi, a poza tym w pewnej chwili spoza drzew zaczęły prześwitywać odległe kontury miasta, bardzo jeszcze niewyraźne. A zatem prędzej lub później dotrę do jego rogatek. A idąc rozgrzewałem się, toteż mimo ponurej pogody, wnet
zapomniałem o przejmującym chłodzie. Zupełnie już nie licząc na przybycie autobusu – być może linia 21 była dzisiejszego dnia nieczynna? – przyspieszyłem kroku. Teraz już miasto miałem jak na dłoni: leżało wprost pod skarpą, na której biegła szosa, która schodząc w dół kilkoma tarasami, docierała do
rogatek cywilizacji. Patrzyłem na to miasto prawie jak z nieba, jak z samolotu sunącego powoli wzdłuż jego granic – gdyż urwisko było bardzo strome w tym miejscu. Tyle że pył jakiś, a może zwyczajny smog, rozwiewał jego kontury. Domy – przecież już nie tak bardzo odległe, rozmazywały się w tej niekreślonej mgle niczym w bladej fatamorganie. Od pewnego już czasu nie szedłem sam. Przyczepił się do mnie wielki czarny pies. Wyleciał do mnie z jakiś gęstych krzaków tak gwałtownie, że w pierwszej chwili nieźlem się wystraszył. Wielkie bydle stanęło przede mną, wlepiając we mnie dziwne ślipia. Schyliłem się nawet po kamień, lecz nie znalazłem żadnego pod stopami. Psisko wyprężyło się
nerwowo. Myślałem że się na mnie rzuci. W starciu z takim potworem nie miałbym chyba żadnych szans. Ale kiedy wyprostowałem się z nieudawaną rezygnacją – zwierzę również jakby dało po sobie znak rezygnacji. Ruszyłem zatem przed siebie. A po chwili w ślad za mną powędrowało psisko. Przyczepiło się do mnie niby rzep do ogona. Nie wiedziałem jak się go pozbyć. On zaś nie miał zamiaru mnie opuszczać. Zatem szliśmy razem. Niby to osobno, ale razem. 

Jak bezprzyjaźni przyjaciele…


    I razem weszliśmy na przedmieścia. Które powitały nas jakąś wyjątkowo turpistyczną brzydotą. Te ochłapy wylewające się na zewnątrz z trzewi miast zawsze wydawały mi się okropne. Lecz przedmieścia miasta do któregośmy wstępowali wyglądały wyjątkowo odrażająco. Już nawet i nie zwyczajowe rudery szczerzyły w nas ponurą szopowatość zabitą dechami i pocerowaną naprędce pogiętymi blachami, ale wręcz ruiny powitały nas na progu miasta onego, gruzowiska swe wysuwając aż po samą jezdnię – niczym zachłanne łapska trędowatych. Rozglądałem się wokół, jednakże ani jednego zwykłego budynku, choćby w części ocalałego, nie dostrzegłem w zasięgu wzroku. Im bardziej właziłem w trzewia miasta, tym bardziej w upiorne morze ruin się zagłębiałem. A może było na odwrót: z oceanu dziwnego spokoju, który szumiał nad miastem, wpływałem byłem pokrętnym kanałem do
portu zniszczenia?



    Bo już jasnym się dla mnie stało – w tym dniu dogłębnie zszarzałym, wyjącym jakąś studzienną ciszą – iż wgryzając się w to miasto zrujnowane, docieram do tajemnego jądra losu. Jednakże, choć wzrok wytężałem i wciąż szukałem w pamięci odpowiednich skojarzeń, nie potrafiłem z morza gruzów wyłowić żadnego elementu, który byłby na tyle charakterystyczny, bym rozpoznał miasto, w jakim się znalazłem. Pamięć dnia wczorajszego zatarła się zupełnie, toteż w żaden sposób nie znajdowałem odpowiedzi, w jaki sposób trafiłem na ów przystanek końcowy. Zaś chwila, z którą świat wokółwidzialny obrócił się w ruinę, najwyraźniej minęła mnie bokiem, wówczas kiedym, skulony na ławce, spał rozkosznie, pojąc zmysły kwiecistej łąki widokiem…Alem, może to rzecz dziwna, wcale nie
szukał odpowiedzi na pytania: „skąd?” i „dlaczego?”. Interesowało mnie jedynie miejsce, w którym się znalazłem, prowadzony poprzez owe morze gruzów przez kosmatego psa, niby przez jakiegoś niemego posłańca piekieł. I nawet widoki coraz bardziej piekielne – im bliżej środka, tym więcej gruzu, pyłu i trzaskających wokół płomieni - mną nie wstrząsały. I nawet strachu nie odczuwałem – bo cóż mi on da w takiej chwili? – a jedynie jedna męczyła mnie myśl: „Gdzie jestem?”. Gdzie?!
A kiedy doszedłem do punktu centralnego, do placu będącego rynkiem tego miasta, z miejsca poznałem miejsce znajome! Z przystanku końcowego doszedłem do pierwszego! Oto znalazłem się w mieście, w którym przyszedłem na świat! Teraz dopiero z morza ruin zacząłem wyławiać znajome budynki, zdziwiony tym jakże niewiele się zmieniły: tuż za rogiem, za hałdą gruzu, w którą zmieniono jeden z pudełkowatych bloków, wynurzała się urocza sylwetka niewielkiego ratusza z fikuśną wieżyczką, a za nią rząd uroczych kamieniczek, stojących na tle kościoła dumnie strzelistego!

   Ledwiem ujrzał ten słodkoznajomy widoczek, runął jeden z pobliskich budynków. I ściana gęstego, smoliście ciemnego pyłu wnet go zasłoniła. Ale gdym rękę wysunął przed siebie machinalnie, odruchowo – bo tuman mroczny toczył się w mą stronę – słońce wyjrzało zza czarnej kurtyny, oświetlając na moment rynek mego miasta promieniem ostrym, przenikliwym. I nim doszedł do mnie ów mroku kłąb, niby stronice dawno przeczytanych ksiąg, przetoczyły się przede mną minione obrazy i myśli.


…po czym znów szedłem łąką po soczystej trawie, napawając wzrok wielobarwnymi kwiatami, których było tu mnóstwo, i powtarzając bez przerwy: „A widzisz, a widzisz – jednak sny są kolorowe, bajecznie kolorowe!”. Byłem bowiem pewien, że śnię…


Szczecin, 1978

0 comments:

Post a Comment

Linki

Twitter Facebook Instagram You Tube Behance wordpress RSS Feed Email Pinterest

Popular Posts

O blogu słów kilka

Drogi mają to do siebie, że zwykle plączą się niemiłosiernie. Moje drogi życiowe są zaś mocno splątane z zachodnią i środkową częścią Pomorza, które samo w sobie jest jedyną w swoim rodzaju, niepowtarzalną Krainą Poplątanych Dróg. A dlaczego? Dowiesz się tego - wędrując drogami bloga mego!

Szukaj w blogu


About Me

My photo
Poplatanymi drogami idę przez życie...

Followers

BTemplates.com

Blogroll

About

Copyright © Kraina Poplątanych Dróg - kpdreskiego | Powered by Blogger
Design by Lizard Themes | Blogger Theme by Lasantha - PremiumBloggerTemplates.com