Dawno, dawno temu, a może i dawniej, chudy jak maszt brygu sezonowy pirat ze Śląska, w ciut za obszernych tęczowych bermudach i w smolistej chustce na ryżym łbie, zsuwającej mu się fantazyjnie na jedno oko, ściskając w dłoni flaszkę po dopiero co wysączonym napoju rumopodobnym „Seniorita”, służącą mu teraz za lunetę do wypatrywania co ponętniejszych, smakowicie wysmażonych na mulatki wczasowiczek, przyśpiewując sobie lekko fałszywie „Sanofdżameeeejka!!!”, usiłował porwać w tan plaży co piękniejszy łan.
Skończyłoby się to zapewne jakąś większą chryją, może nawet i krwawą bitwą pod Sołtyskami – bo już ku niemu sunęły groźne miejscowe ludojady, gdyby w odpowiednim momencie nie wypłynął był od strony „Łącznościowca” wielgaśny płetwal błękitny w jednoczęściowym, dzierganym z elanowłóczki kostiumie kąpielowym, z którego można byłoby wykroić niezły włok do łapania marlinów pod Kajmanami.
„Wisiekchulero! – zawołał – Znowujżesz ciebie palma łodbiła, pierunie jełopiasty! Dawojno mietutaj!”.
Na to piracina zbladł niczym żagiel na słońcu, i rzekł, zezując na płetwala:
„Bacha: ma mama… Żona, znaczy się…”.
Po czym, jak szkuner, któremu orkan na Jamajce strzaskał ster i stępkę, podryfował ślamazarnie ku swej lubej Baszce, na odchodnym rzucając sentencjonalnie w tłum:
„Ciężka je rzyć, ale trza żyć!”.