Wierzcie lub nie
wierzcie, ale tę współczesną legendę „wiejską” usłyszałem niegdyś w jednej z
miejscowości powiatu świdwińskiego. Nieco ją tylko ubarwiłem i wygładziłem, a
przede wszystkim przytemperowałem, gdyż w oryginalnym kształcie zapewne nie
nadawałaby się do zamieszczenia na tych łamach…
Straszliwa przygoda profesora Kancerowicza – legenda
zachodniopomorska.
Ponieważ sławny Cudotwórca profesor Kancerowicz posiadał był naturę
romantyczną, jednym pociągnięciem swej magicznej różdżki zamienił banalne
zachodniopomorskie pałace w malownicze ruiny. Niestety, nierozgarnięci
mieszkańcy Krainy Poplątanych Dróg, co choć tak blisko cywilizowanego Zachodu
żyli, mentalnością dziką Wschodnią wciąż przesiąknięci byli, nie podzielali
romantycznych zachwytów sławnego Cudotwórcy.
Tedy, kiedy razu pewnego, czasu
już z dawna dawnego, przejeżdżał był profesor Kancerowicz przez Krainę oną,
zmierzając pięknym powozem z grodu Kapusty (a ściślej: Brukselki) do grodu
Kołyski
(a ściślej: a mniejsza z tym…!), napadli byli na niego, pragnąc mu
skórę drogocenną profesorską na wzór wschodnio-azjatycki zdrowo wygarbować. Nie
na darmo jednak sławny profesor grywał co wieczór w squasha, a jeśli nawet i za
kołnierz nie wylewał, to przecie nie taniego 20-letniego łyskacza, a tym
bardziej pospolitą starkę 50-latkę, ale zwykle trunek szlachetny: burgundzki
lubo burboński – toteż i kondycję posiadł był doskonałą niczym szybkobiegacz
amerykański kondycjonowany słusznie i skutecznie. Tedy i wnet zmylił pościg
jaki za nim miejscowa hołota wiodła. I oddaliwszy się od swej pięknej kolaski
zbiegł był chyżo w pobliskie laski…
Pora jednakoż późna była, teren nieznany i dziki, a
do tego pościg niecywilizowany nie odpuszczał – stąd i znalazł się w chwili
nieszczególnej Cudotwórca Kancerowicz w sercu pomorskiego matecznika, pozbawion
utopionych w bagnie kamaszy ze skóry japońskiego cielęcia kawiorem karmionego,
w porciętach i w smokingu od najlepszego co prawda mistrza paryskiego, ale tak
strasznie zszarganych, że teraz by i w nich się nawet i na byle wasiawskim
przyjęciu nie śmiał pokazywać… Ale gdzieżby o salonach miał myśleć zacny
profesor, kiedy zmrok w lesie powoli zapadać zaczyna i wyją… - czy to wilki,
czy wilkołaki? (choć to po prawdzie jeno żaby kumkały…). Kiedyż zatem stopą
bosą w łajno był wdepnął, a zdawało mu się, iże się w czeluść bagienną zapada,
zawołał w rozpaczy sławny Cudotwórca, że duszę by chętnie diabłu ofiarował,
byleby go jak najbystrzej z tego dna rozpaczy wyciągnięto.
Na to i jakby szatan
czekał, bo nim chwilka – co w takich okolicznościach wieczność trwa – minęła,
stanął przed obliczem wielkiego Kancerowicza bies we własnej osobie i zagadał
językiem – czego się na tych terenach można było spodziewać –
szwabsko-należytym:
„Nieuczciwie panie zagrywacie, bo duszy już przecie od
dawna nie macie. Ale wezmę od ciebie tegoż oto szwajcara – sprawnym ruchem
ściągnął był z przegubu kacerowiczowego Patka (prezent od pewnego wdzięcznego z
Hameryki dziadka) – w zamian zaprowadzę ciebie, kochaniutki, na przyjęcie jakie
tu w swoim pałacu wydaje dziś sam lord Nothing! Co prawa, brak tobie
odpowiedniego stroidła wieczorowego, lecz ów dostojny pan mym przyjacielem jest, tedyś
i ty w jego oczach nie byle pies!”.
I powiódł go przez las ciemniejący w stronę
nieodległego pałacu. Cóż…, można i Patka przeboleć, kiedyś pomiędzy arystokratów
wprowadzon.
Na przyjęciu, w rozkosznej sali
balowej pysznego pałacu lorda, spotkał był Kancerowicz (hrabia na schwał, choć
zaledwie od ćwierćwiecza tytuł ów miał) i barona De La Pauvrete, który z wieży
pałacowej pokazał mu swój wzniosły chateau, stojący w pobliżu, na wyniosłym
wzgórzu, jakoż i grafa von Blocka, którego siedziba wznosiła się nieopodal. Później
konsumowano dziczyznę, jaką byli upolowali panowie w pobliskich borach,
znakomite trunki pijano, z paniami pięknymi tańczono, a na koniec cygarami przy
kartach się raczono – do samego niemal piania kogutów. I wtenczas się
przebudził cudotwórny Kancerowicz…
I zrozumiał że go diablisko pomorskie podle
oszwabiło…! Arystokraci bowiem okazali się miejscowymi pijaczkami – ów lord był
bezdomnym włóczęgą, który w ruinie pałacowej na klepisku po dawnej sali balowej
urzędował, chateau tegoż niby barona nędzną chatą krytą rozpadającym się eternitem
było, a tenże którego von Blockiem zwali w brudnym bloku popegerowskim
pomieszkiwał. Przyjęcie okraszono zaś zwierzyną skłusowaną i siwuchą
zbimbrowaną, zaś o płci pięknej na nim obecnej wolał Kancerowicz nawet i w
myślach swych zmilknąć, bowiem wszyscy znali go jako wyjątkowego estetę. Tako i
złorzecząc czystą żywą polszczyzną-klnąwszczyzną, wyniósł się był profesor
Kancerowicz z ruiny po angielsku – boso, w podartych portkach i zgałganiałym
kubraku, bez pamiątkowego szwajcara i obłego portfela, któren wczorajszej nocy
przegrał, rżnąc w karciochy (nie szło mu, gdyż go dym podłej fajury odurzył).
Złorzecząc na Szwaba, co go tak oszwabił, powędrował był Cudotwórca Kancerowicz
na Zachód – bo innej drogi nie znał…